Home > kwietnia 2013

kwietnia 2013

Tolerancja - cz. 1 - Dawcy

piątek, 26 kwietnia 2013 Category : , , , 0

Z natury staram się być tolerancyjna. Co nie znaczy, że wszystko mi się podoba jednakże fakt, iż nie przepadam za smakiem owocu kiwi nie spowoduje, iż będę oponować za zakazaniem sprzedaży tego smakołyku. W każdym razie staram się jak mogę rozumieć poglądy innych ludzi czasem poprzez ciche przyzwolenie lub niekontynuowanie dyskusji.

Jest jednak parę tematów, których nie rozumiem i zrozumieć nie chcę. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że w wyniku kłótni z kimś na jeden z nich skończę zakuta w kajdany w policyjnej suce. No cóż. - Jak to się w moich kręgach mówi "smuteczek” :P
 
Pamiętam to jak dziś. Złożyłam wniosek o specjalne papierowe karty dla potencjalnych dawców organów. W tamtych czasach (a było to  z 5 lat temu) przysyłano ich z dziesięć albo dwadzieścia z miejscem na wpisanie nazwiska. Postanowiłam rozdać to moim znajomym. No i tutaj pojawił się problem.

Mam styczność zarówno z policjantami jak i strażakami oraz pracownikami służb medycznych. Mylnie byłam przekonana, że blankiety rozejdą się jak świeże bułeczki. Najpierw zaskoczył mnie kolega strażak, który stanowczo odmówił wypełnienia karty. Argumentacja byłą mniej więcej taka, iż obawiał się, że może zostać zamordowany albo być źle leczony w szpitalu w celu nielegalnego handlu organami. Chwile później pojawiła się nasza krnąbrna koleżanka, która z kolei zakomunikowała, że sobie nie życzy by ktoś ją "rozwalał na części". Dodam w ramach otuchy, iż karty rozeszły się jak świeże się wśród pielęgniarek - koleżanek mojej znajomej, ale niesmak pozostał.

Nie potrafię tego zrozumieć. O ile obawy o morderstwo w karetce - chociaż szokujące jestem w stanie, jako tako przyswoić (po aferze łowców skór nic mnie nie zdziwi) tak argumentacja (nie będę ukrywać) nieszczególnie lubianej znajomej mnie załamała.

To wszystko chyba, dlatego, iż należę do osób, które starają się jednak z ludźmi dzielić. Taki za przeproszeniem - trup - nie potrzebuje w mojej ocenie nerki, wątroby czy serca. O ile dramatyczne są często okoliczności śmierci to, jako matka czy krewna takiej osoby jestem przekonana byłabym dumna z pomocy udzielonej osobom trzecim. W Polsce pomimo faktu, iż istnieje centralna ewidencja osób niezgadzających się to i tak decyzja często należy do rodziny ofiary. Problem w tym, że rodzina ma to za przeproszeniem w dupie a lekarze boją się procesów sądowych. Minister Ziobro niestety też swego czasu doprowadził do załamania transplantologii w naszym kraju. Lekarze się boją, rodzice ignorują wole swoich zmarłych a karawana jedzie dalej.

To skoro nie zgadzamy się na oddawanie organów swoich bliskich to po pierwsze powinno się egzekwować postanowień wspomnianej ewidencji a po drugie te osoby, które nie chcą oddawać swoich organów powinny mieć odcięty dostęp do ewentualnych przeszczepów w przyszłości. Brzmi brutalnie, ale taka jest prawda. Nie umiem być wobec takich ludzi wyrozumiała i nie mam takiego zamiaru. Hipokryzja wielu z nich jest dramatycznie wielka.

Dzisiaj na stronach www.dawca.pl można wypełnić odpowiedni blankiet a przyślą ci specjalną kartę oraz np. silikonowe obrączki tudzież przypinki. Jednocześnie na stronach www.dkms.pl można zarejestrować się, jako potencjalny dawca szpiku. To dopiero jest double fun, bo dzięki poświeceniu jednego dnia można komuś dać drugie życie i nic przy tym nie stracić.

Taka jeszcze jedna anegdotka. Kiedy pochwaliłam się w pracy (a co się będę chować) jednej z praktykantek swoimi kartami z dkms i dawcy dziewczyna faktycznie zainteresowała się fundacją zajmującą się chorymi nią białaczkę, ale zadała jedno pytanie "Czy potem ewentualnie mogę się nie zgodzić na bycie dawcą?". Reakcja gdybym miała możliwość byłaby taka:

 


I to by było na tyle

Cierpienie w mediach

czwartek, 25 kwietnia 2013 Category : , , , 0

W jednym z ostatnich numerów Polityki ukazał się artykuł pt. "Wybory podatkowe" (niestety dostępny tylko dla abonentów Piano - lub dla wielbicieli papierowego wydania). Redaktorzy przedstawiają działalność kilku fundacji, które ich zdaniem warto wesprzeć. Mnie jednak zainteresowało jedno określenie, które pozwolę sobie zacytować:

" Zaczyna się doroczny marketing nieszczęść. Znów wolno nam wybrać, komu przekażemy 1 proc. podatku. I znów większość pieniędzy trafi do fundacji, które najlepiej się zareklamują."

Fundacje

Marketing nieszczęść. Trudno się z tym nie zgodzić. Od początku roku o dotowanie fundacji proszą nas praktycznie wszyscy od aktorów poprzez sportowców na celebrytach kończąc. A jest, w czym wybierać. Najbardziej chwytające za serce są reklamy o osobach chorych, niepełnosprawnych, czyli tych, na których godne leczenie nie stać państwa. Przez coś takiego powstała Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy - bo inicjator - znany i lubiany (acz porywczy) Jurek Owsiak - był załamany stanem szpitali, kiedy zachorowała jego córka. Czasami bywa, iż właśnie doświadczenia osób znanych skutkują bardzo trafnymi inicjatywami. Fundacja  Ewy Błaszczyk "Budzik" ukończyła niedawno budowę specjalnego pawilonu dla dzieci w śpiączce przy CZD w Warszawie. Córka aktorki kilkanaście lat temu zachłysnęła się wodą, kiedy chciała popić tabletkę, przez co wiele lat byłą w stanie śpiączki (obecnie jej stan się poprawił - trudno to nazwać wyzdrowieniem ale śpiączka to tez nie jest). Przykładów jest bardzo dużo. W każdym razie w gazetach pełno jest w tym okresie reklam, w telewizji spotów i duża ilość wywiadów. Status organizacji pożytku publicznego reguluje ustawa tak, więc dotować może zarówno osoby chore jak i fundacje o charakterze społecznym czy nawet OSP czy tym podobne.

Nieszczęście, więc czasem staje się sprawą marketingu. Fundacja chce pozyskać dotacje, więc przekazując nam informacje na temat swojej działalności chcą nas złapać za przysłowiowe serce. Poznajemy, więc imiona i nazwiska chorych, ich historie i cierpienie. Osobiście przypomina mi to żebractwo, ale oczywiście w słusznym celu. To trochę uwłaczające, gdy ci ludzie muszą praktycznie publicznie błagać o swoje życie, gdy to państwo powinno im tą opiekę zapewnić. Inną kwestią jest niestety kulejąca kondycja służby zdrowia, malwersacje i niestety nieciekawe dylematy NFZ-tu, który musi wybierać, kogo ma leczyć a kogo nie. Nie zapominajmy jeszcze o fundacjach, które na marketingu opierały całą swoją nadzieje na rozwój. Słynny "Maciuś”, który praktycznie wszystkie dotacje przeznaczał na działania marketingowe postawił wszystko na jedną kartę. Nie jestem w stanie powiedzieć, co było pierwsze jajko czy kura. Czy to najpierw oni przedstawili ten swój żenujący raport o głodzie a potem o niegospodarność oskarżył ich wojewoda czy na odwrót? Prywatnie mi się wydaje, iż niedoświadczeni pracownicy tej fundacji najpierw postawili na marketing i na drogą szwajcarską firmę by pozyskać darczyńców a potem pewnie chcieli dotować te obiady. O intencjach pewnie się nie dowiemy (no chyba, że będzie jakaś sprawa sądowa). Ostatnio głośno zrobiło się o kobiecie, która udawała, że ma raka w celu wyłudzenia pieniędzy. Myślę, że w perspektywie czasu w końcu trzeba będzie weryfikować te publiczne zbiórki, co oczywiście jest korzystne dla tych, którzy nie oszukują. Pytanie tylko czy wróci społeczne zaufanie.

Ale wracając do samej idei nieszczęścia takie właśnie emanowanie i informowanie społeczne, o niedoskonałościach jest mam wrażenie społecznie akceptowane. I chyba nikt nie ma z tym jakiegoś mówiąc prostacko "moralnego problemu".

Aha i żeby była jasność mi to nie przeszkadza, bo widzę w tym większy cel. Tak samo nie chce by nagle media przestały informować, że problemów nie ma, bo takie udawanie, że wszystko jest w porządku jest po prostu żałosne.

Informacje

Skoro już mowa o cierpieniu to mamy tego pęczki gdzie tylko się da. Nie licząc polityki to chyba ulubiony i najbardziej chodliwy temat. Relacje z katastrof, wypowiedzi poszkodowanych, krew, odłamane kończyny. To jest to. Jedną kwestią jest fakt, że w dobie dzisiejszych mediów - gdzie plotka na twój temat potrafi okrążyć glob trzy razy zanim zdążysz zawiązać buty - informacja przechodzi bardzo szybko. I nie dziwię się też dziennikarzom, bo na tym polega ich praca. Jedyne, co mnie autentycznie wkurwiło to było wielkie biadolenie nad trzema śmiertelnymi ofiarami, (których zaznaczam cały czas mi szkoda tak samo jak poszkodowanych - a także ich rodzin) maratonu, kiedy w Afganistanie amerykańskie wojska znowu się machnęły i ostrzelały wesele i zginęło chyba z 50 osób. Tam to było takie "ojtam ojtam" - talibowie albo ich wina albo "no przecież tam jest wojna". W Bostonie natomiast ofiary zyskały imię i nazwisko, mamy ich zdjęcia, relacje rodzin. W Afganistanie jest statystyka.

Teraz coraz większa grupa osób zaczyna się przyzwyczajać do tego typu rzeczy. Nie robi to powoli na nas żadnego wrażenia i może niebezpiecznie doprowadzić do zaniku jakiejś empatii w społeczeństwie. Jednocześnie zastanawiam się jak wpływa na nasze postrzeganie świata. Jak te złe informacje wpływają na nasz odbiór rzeczywistości? Czasem sama mam wrażenie, że takie pozytywne wesołe newsy są trywialne i bez znaczenia. Jakiś czas temu obiło mi się o uszy, że w jakimś afrykańskim państwie władca chciał wymusić na mediach podawanie większej ilości pozytywnych informacji. No można się śmiać, bo możliwe, iż w kraju źle się działo i ten ktoś chciał wpłynąć na nastroje społeczne, ale gdyby było inaczej, gdybyśmy umieli cieszyć się z drobnych rzeczy i także słyszeć o tym w mediach?

Po przebrnięciu przez to wszystko mogę dojść do tego, o co mi w założeniu chodziło.

Celebryci i osoby publiczne.

Materiału jest tyle, że nie wiem, od czego zacząć. Istota cierpienia ma się do mediów tak samo jak wybuchy radości, ale gdy chodzi o osoby publiczne robi się z tego istna wieża Babel.  Problem pojawia się wtedy, gdy tego użalania się jest za dużo albo, gdy jest to kłamstwo lub taktyka np. rozwodowa. Potocznie nazywamy to zwykłym "praniem brudów".

Tylko czy na pewno? Osoby publicznie to niewyhodowane w laboratoriach NASA szczury, ale część społeczeństwa. I chociaż różnią się od nas mogą zasobnością portfela spotyka ich to samo, co nas. Istota  jest taka, że o ich porażkach bębnią media przez długie tygodnie. Wielu z nich oczywiście zbija celowo lub przypadkowo swój kapitał. Chociażby partnerka Macieja Dowbora, która w czasie rozstania z ojcem swojej córeczki brylowała praktycznie cały czas w mediach. Swoją drogą nie przypominam sobie by jakoś uzewnętrzniała się na ten temat, ale i tak zbiła na tym niezłą forsę. Prywatnie zaznaczam, iż uważam ją za jedną z najbardziej sympatycznych osób w polskiej telewizji, ale nie czarujmy się, ta intensyfikacja jej obecności zaczęła się właśnie od jej osobistej tragedii. Inny z brzegu przykład: sprawa rozwodowa pani Figury. Słynna rozmowa u Lisa kompletnie zbiła mnie z tropu. Najpierw jej uwierzyłam, ale z biegiem czasu zaczęło mi to przypominać grę aktorską. Z jednej strony dobrze, że mówi się o przemocy w rodzinie, ale cholera wie czy nie było to taktyczne zagranie przez rozpoczęciem procesu rozwodowego. Na stronach plotkarskich, więc aż roi się od dramatów. Przykłady można mnożyć i mnożyć. Tylko, czemu w wydaniu osób znanych mam cały czas wrażenie, iż mam doczynienia z hipokryzją? Nie mam zielonego pojęcia.

Cierpienie w ich wydaniu ma dwojakie znaczenie. Jednym pozwala poczuć się paradoksalnie "lepiej" a innym może dodać otuchy. Nie zapominajmy, że dla dużej części naszego społeczeństwa te osoby publiczne, aktorzy czy właśnie celebryci są jakimś substytutem przyjaciół. Interesujemy się ich życiem z tą samą gorliwością jak podglądamy sąsiadów przez okno lub podsłuchujemy ploteczek w kolejce. Czasem jednak porażki innych sprawiają nam przyjemność a czasem do granic możliwości irytują.

I na tym polega cały problem. Czy jest to wstydem rozdrapywanie publiczne swoich porażek i klęsk, konfliktów i może warto mówić także o cieniach życia by taki przeciętny Kowalski nie czuł się w tym osamotniony. Gdzie przebiega granica pomiędzy informacją a zatraceniem dobrego smaku i użalaniem się. Na to pytanie nie umiem odpowiedzieć.

W każdym razie cierpienie napędza media, tworzy miejsce na debatę a także w przypadku niektórych osób wywołuje zadowolenie, że "inni mają gorzej". Co by nie było w mediach istnieć będzie zawsze. Ciekawe tylko, do czego będzie wykorzystywane w przyszłości? Kto wie

Kilka pytań o szkolnictwo

środa, 17 kwietnia 2013 Category : , , , 1

Jednym z zapalnych przedmiotów do dyskusji  wśród moich znajomych jest tematyka związana ze szkolnictwem wyższym w naszym kraju. Wątpliwości jest wiele od liczby studentów zaczynając, po jakość nauczania kończąc.

Prawdą jest, że ile osób tyle opinii. Nasz kraj przoduje w statystykach na liczbę osób, które ukończyły studia wyższe. Tak jak kiedyś gwarancją znalezienia lepiej płatnej pracy miała być matura tak potem tytuł magistra. Dzisiaj często nawet doktorat nie pomaga, pytanie tylko, czemu?

Edukacji zadanie zna każdy. Elementem egzystencji jest rozwój i nauka. Jest to jedna z najważniejszych rzeczy w życiu i praktycznie podstawowa potrzeba. Pytanie, które nurtuje mnie najbardziej jest takie. Czy szkoła jest dla nas czy my dla szkoły. 

Paradoksalnie opinie są podzielone. O ile ideą szkoły podstawowej czy gimnazjum jest nauka podstawowych rzeczy (a często dzieciakom trzeba wbijać do głowy jak nauka jest istotna) tak im później tym inicjatywa przechodzi w stronę samych zainteresowanych. Prawdziwy bieg przez płotki zaczyna się na etapie liceum, czyli kiedy uczeń ma 15 - 16 lat.

Przede wszystkim, co do jednego jestem pewna to do farsy, jaką była cała reforma edukacji. Koszmarnym błędem było utworzenie gimnazjów. Dzieciaki ledwo się do siebie przyzwyczajają a muszą w najtrudniejszym dla swojego rozwoju okresie znaleźć się w nowym towarzystwie. Jednak jak ledwo nauczą się zapamiętywać swoje imiona i nazwiska walczą do ostatniej kropli krwi o swoją przyszłość w liceum. Ja na przykład jestem w stanie mniej więcej wymienić, z jakimi osobami chodziłam do szkoły podstawowej i liceum natomiast nie pamiętam nawet twarzy osób z klas gimnazjalnych. W każdym razie by określić, w jakiej kondycji jest nasze szkolnictwo wyższe trzeba paradoksalnie spojrzeć najpierw na licea.

Może zabrzmi to bezczelnie, ale czy każdy musi mieć maturę? Zobaczmy, w jakiej kondycji są dzisiaj szkół zawodowe. Przyjęło się, iż do takich chodzą osoby, które sobie nie radzą a zawodówka to taka poczekalnia. Nic błędnego. Nie wiem, co jest złego w fakcie, iż ktoś ma złe oceny. Jeżeli w takiej zawodówce jest w stanie przygotować się do zawodu i zostać fachowcem to nic w tym uwłaczającego. Licea natomiast to takie przedszkole do studiów i to w większości przypadków humanistycznych. Człowiek wychodzący z takiej szkół no powiedzmy, że ma wiedzę ogólną, ale nie poradzi sobie na rynku pracy bez ukończenia jakichkolwiek studiów. Jedynie bronią się technika.

No i się zaczyna. Jest w tym kraju tona uczelni prestiżowych i jeszcze więcej dennych. To jest jak loteria, bo potrzebne są dwie rzeczy: Ambitny student i komunikatywny wykładowca. Teoretycznie powinno wyglądać to tak, iż taki student wie, iż chce studiować a wykładowca wie, czego chce uczyć. O wiele łatwiej prowadzi zajęcia, gdy publika jest zainteresowana tematem a prowadzący wie, o czym mówi. Jestem koszmarnym typem idealisty i wierzę, że taki model sprawdziłby się. Niestety tak nie jest. Wiele uczelni praktycznie nie spełnia swojego zadania, wykładowcy jak i studenci to czysta łapanka. Jakość nauczania jest poniżej jakiejkolwiek średniej, nie ma laboratoriów i fachowców a studenci mają to zwyczajnie w dupie. Na palcach jednej ręki mogę policzyć ilość osób u mnie na roku, które faktycznie interesowały się tym, co studiowaliśmy, wykładowcy mieli nas gdzieś a uczelni czasem nie było stać nawet na żarówkę na korytarzu. O braku sprzętu specjalistycznego nie wspomnę. Tak szczerze mówiąc nie powinnam mieć teoretycznie tytułu magistra inżyniera (bije się w piersi). No, ale studia ukończyłam, mam tytuł, ale co z tego. Prawdą jest, iż dopiero teraz w wieku 26 lat wiem, co mnie interesuje i co mogłabym studiować. Nadrabiam to doktoratem, ale możliwe, iż jest za późno.

Najłatwiej widać to z perspektywy takiego pracodawcy. Inteligentnego nadmienię, bo tylko ogarnięty pracodawca chce mieć pracownika, który jednak coś potrafi i nie patrzy na sam dyplom. I tutaj dochodzimy do najciekawszego wniosku: wielu z nich prędzej zatrudni pasjonata niż takiego magistra, który chce by przed nim rozścielić czerwony dywan i całować po rączkach. W tym momencie, gdy poszukujemy pracy jesteśmy w stanie spojrzeć na to z większej perspektywy. Widzimy niedoskonałości reformy, za dużą liczbę uczelni, jakość nauczania, wysokość naszej niedojrzałości i braku ambicji. Praktycznie wina leży po każdej stronie i państwa i samych obywateli. Niektórym się wydaje (błędnie), że wina leży po stronie samych wykładowców. Przepraszam bardzo, ale studia obowiązkowe nie są, wysil się studencie, zrób coś więcej, zainteresuj się, wykaż trochę kreatywności i zwykle się ucz. Jednakże, gdy widzę takiego doktora, który nie zna się na tym, co wykłada to krew mnie zalewa i koło się zamyka. Brak profesjonalizmu u każdej ze stron.

Niewiadoma X i Y

W tym bilansie żalu brakuje dwóch zmiennych: ambicji i szczęścia. Tylko pracą człowiek się wzbogaci i tej dżungli przetrwają najsilniejsi. Nie można takiego wiecznie ciągnąc za rękę. Nieistotne czy studiujesz pedagogikę czy astrofizykę - jeżeli masz ambicje i kochasz to, co robisz to możliwe jest, że ci się uda. I prawdą jest tak, iż pracując na gównianych stanowiskach dowiesz się o życiu więcej niż ci się wydaje. Nauka odpowiedzialności, sumienności i cierpliwości daje ogromnie dużo (a przy okazji szanujemy pracę każdego człowieka). No i to szczęście. Sama przyznam, iż nie umiem szukać pracy - nienawidzę tego robić. To, co w chwili obecnej mam to tylko i wyłącznie dzięki szczęściu, (bo przypadkiem się dowiedziałam, że ktoś szuka zastępstwa na swoje stanowisko).

Najbardziej intensywnie słychać jednak narzekania tych, co ani ambicji ani szczęścia nie mają. Głośno jest obecnie teraz o serialu HBO "Dziewczyny". Kapitalnie zrobiona produkcja o dylematach współczesnej młodzieży z Brooklynu zaczyna się właśnie w momencie, gdy główna bohaterka zostaje odcięta od funduszy swoich rodziców. Może w tym tkwi problem - w nadopiekuńczości. Trudno powiedzieć.

W idealnym świecie wyglądałoby to pewnie tak, iż taki absolwent jest fachowcem w swojej dziedzinie i szybko znajduje pracę (dobrze płatną). Wymagałoby to jednak trochę pokory, zmniejszenia liczby wykładowców, uczelni i samych studentów. Sad but true.

Filmy które kocham: The Fountain

niedziela, 14 kwietnia 2013 Category : , , , , 0

Nie będziemy się oszukiwać, Aronofsky tym dla kina, kim jest Paulo Coelho dla literatury. Proste, czasem aż banalne filmy o narkomanii, pasji czy właśnie miłości docierają z łatwością do odbiorcy. Okazuje się jednak, że pomimo tendencyjnego podejścia można stworzyć obraz spójny, wyrazisty i niebanalny.

Pozwolę sobie to porównać do zachowania jednego z moich profesorów w czasie studiów. Był on specjalistą od podstawowych procesów fizycznych i kiedyś w przypływie emocji przyznał się nam, iż w momentach wyjątkowego smutku czyta tysiącstronicową książkę o właściwościach fizycznych lodu. Jednocześnie bardzo chciał zrozumieć, dlaczego w czasie gotowania tejże wody w garnku bąbelki pojawiają się dokładnie w tym a nie innym miejscu dna naczynia.

Arofonsky chce dojść do sedna konkretnego ludzkiego pragnienia. Nieistotne czy jest nim chęć wygranej, samodestrukcja czy prestiż. Przez te wszystkie lata wyrobił sobie nazwisko i publiczność czeka na jego dzieła. Zdania są jak to wiadomo podzielone. Jedni uważają, że jest zbyt prostacki w tym, co chce wyrazić, inni natomiast doceniają specyficzny artyzm, jaki ujmuje w swoich dziełach. Osobiście należę do tych drugich.

Moim zdecydowanie ukochanym filmem jest (tutaj zaskoczenie, bo nie "Requiem dla snu") a tytułowy The Fountain.

Przede wszystkim najbardziej wyryła mi się w pamięci muzyka. Tak samo jak kultowa stała się ścieżka dźwiękowa do wspomnianego "Requiem dla snu" tak w tym przypadku fantastyczne utwory przysięgam mam zawsze zapisane na moim szpanerskim ipodzie, który wspaniałomyślnie szwankuje szczególnie na mrozie (taka ot ciekawostka). Wracając do filmu to faktycznie temat jest troszkę banalny, bo prawi o miłości. Cały utwór jest do bólu symboliczny. Głównym bohaterom towarzyszymy w trzech okresach: w czasach panowania królowej Izabeli, w czasach współczesnych i w dalekiej przyszłości.

Losy naszej pary jakby spotykają się za każdym razem w tych trzech okresach. Determinantą wydarzeń jest ciągła walka o ich miłość, która niestety nie może się z rożnych przyczyn spełnić i dopełnić. Za każdym razem problem polega na czymś zgoła innym a ich losy są tak samo dramatyczne. Co ciekawe scenariusz jest całkiem dobrze pomyślany. Przykład jest taki - nasz bohater (genialny Hugh Jackman - ale co się będziemy oszukiwać on zawsze jest genialny) w przyszłości jest astronautą, uważny widz jednak zauważy, iż tak naprawdę jest to ta sama osoba (dosłownie), którą spotykamy we współczesności aczkolwiek nie mamy pewności czy nie istniała od czasów starożytnych. Wiem brzmi idiotycznie, ale takie są fakty. Pomieszanie z poplątaniem czyni to opowieścią ponadwymiarową gdzie liczy się sens a jakieś idiotyczne detale. No może poza, paroma które uważną osobę delikatnie zdenerwują. Sam autor dał ciała w jednej rzeczy. Mianowicie ukochana naszego bohatera w czasach "średniowiecznych" to Izabela I Kastylijska. W filmie jest ona platoniczną miłością bohatera - konkwistadora i lakonicznie obiecuje mu, iż po znalezieniu drzewa życia zostanie "jego Ewą". To cholernie miło z jej strony, ale nie w tym rzecz. Sama Izabela Kastylijska była śmiertelnie zakochana w swoim mężu, (co nie czarujmy się nie zdarzało się często szczególnie, gdy małżeństwa było kojarzone i zaplanowane przez rodziny). I ona właśnie wymyśliła inkwizycję (a w filmie jest jej ofiarą). W każdym razie polecam poczytać sobie o tej królowej, bo całkiem ciekawy ma życiorys.

Pomimo mojego zachwytu przepięknymi efektami specjalnymi i ogromną plastycznością obrazu muszę jednak spuścić głowę i przyznać się, iż postacie i całą historia są jednak no banalne. Banalna jest ich miłość, banalne podejście i wyjątkowo no nietrudne do zrozumienia. Pięknie jednak ta banalność została ukazana. Dlatego nie skrytykuje filmu, bo broni się wizualnie i broni się jak już wielokrotnie powiedziałam muzycznie.

No niestety każda szmira jest w stanie mnie do siebie przekonać muzyką, dlatego krytykiem filmowym nie będę tak samo jak doradcą klienta w sklepie z farbami, bo nie znam się na kolorach i znać się nie mam zamiaru.

Dla wytrwałych, co dotarli do tego akapitu fenomenalny remix jednego z utworów do filmu w wykonaniu człowieka o pseudonimie XZICD. Dodam, iż utula mnie do snu , co noc...







Kawa kawusia kaweczka

środa, 10 kwietnia 2013 Category : , , 2

W internecie robi furorę pomysł z tzw. zawieszoną kawą. Chyba od trzech dni dyskutuję o tym z wieloma ludźmi i pomimo fascynacji tematem w serwisie Tomasza Lisa (swoją drogą redakcja tego portalu ma chyba specjalnie oddelegowanych ludzi do obserwacji fejsbunia tylko po to by, jako pierwsi napisali o tym jakikolwiek artykuł, ale to, na kiedy indziej) nie podzielam jej. Wniosek jest jeden - mojszy i najmojszy... GŁU PO TA

Dlaczego? A to niestety banalnie proste, bo polska mentalność nie zna słowa - bezinteresowność - jeżeli ona dotyczy rzeczy tak hm... elitarnej jak droga (a będzie coraz gorzej, bo zwiększa się VAT na kawę) kafencja w modnej knajpie.

Wyobraźmy sobie taką sytuację, zawieszamy kawę w kawiarni gdzieś w centrum dużego miasta. Wchodzi sobie osoba uboga albo bezdomna i korzysta z tego trunku. Po pierwsze jestem się w stanie skłonna założyć, że klienci baru będą niezadowoleni ze smrodu, jaki unosi się nad delikwentem. Po drugie osoba uboga natomiast serio, ale nie będzie chciała czuć się jak żebrak, bo ma swoją godność i nie skorzysta z czegoś takiego. No, bo jak to wygląda -> podchodzimy, prosimy o kawkę zawieszoną? Mnie, np. by to krępowało.

Taki bezdomny od drogiej kawy z dorzecza Kongo wolałby solidny mięsny posiłek, a nie coś wyjątkowo drogiego i mówiąc wprost - szpanerskiego. Tak, więc spotkałam się z wariantem, iż można ludziom herbatę rozdawać. Jestem się w stanie założyć, że albo by nikt herbaty nie kupował albo pod knajpą stałaby horda bezdomnych. Ja sama znam multum ludzi, którzy chociaż mają pieniądze rzucają się z pianą na ustach na wszystko, co darmowe. No trochę godności. aha i co najważniejsze zaraz ktoś by się przyczepił, iż ci bezdomni otrzymują zwykłego Tetleya gdzie klienci rozkoszują się Earl Grey prosto ze Sri Lanki.

Moje centrum wywiadowcze mnie poinformowało, iż cała koncepcja narodziła się we Włoszech a blogerscy agenci donoszą, iż faktycznie się to tam stosuje, ale to barman decyduje, komu się kawa należy. Co ciekawe myślę, że tą ideę można zmienić w grę i na przykład to właśnie pracownik danego miejsca będzie ustalał jej reguły (albo faktycznie sam fundator). Przykładowo ktoś kupuję kawę i decyduje, iż ta darmową otrzyma nie wiem no... trzecia osoba w zielonych butach, która usiądzie przy stoliku numer 4. No to to by było nawet śmieszne.

Anyway jak dla mnie to wygląda na ewidentną nudę redaktorów Natemat.pl, bo robienie dymu z powodu tak trywialnej rzeczy jest po prostu zbrodnią.  Ale na szczęście jest, kwejk który zinterpretował to sobie z wiadomym humorem  (screen jest akurat z FB, ale znalazłam to na tamtym serwisie)

Smoleńsk

wtorek, 9 kwietnia 2013 Category : , , 1

W związku z moim niepohamowanym głodem sukcesu zacznę od tego, od czego zacząć powinien każdy bloger, bo od Smoleńska. Chcesz by o Tobie mówili? a rzuć jakimś idiotyzmem w mediach, zrób z siebie dyletanta, zakwestionuj jakąś "oczywistą oczywistość" albo właśnie wypowiedz się o Smoleńsku ;)

Jutro rocznica. W Warszawie będą demonstracje, w mediach karnawał a w wielu polskich domach prawdziwa szopka ideologiczna. Jak co roku nie mam zamiaru brać w tym udziału. W poniedziałek wolałam pić piwo ze znajomymi niż oglądać tą słynną debatę po dwóch filmach dokumentalnych TVP. Temat moim jest moim zdaniem przegadany, zbezczeszczony zarówno przed media jak i społeczeństwo.

Jednakże jest jeden mały wyjątek. Wśród wielu osób, które wypowiadały się publicznie na temat katastrofy (mam na myśli rodziny ofiar) zapadła mi w pamięć jedna - Izabella Sariusz-Skąpska, prezes Federacji Rodzin Katyńskich, córka Andrzeja Sariusza-Skąpskiego, który zginął w tej katastrofie. Postać mi wcześniej nieznana, a jak mówi wikipedia jest to "polska filolog, literaturoznawczyni i działaczka społeczna". Doktoryzowała się w Krakowie (jest literaturoznawcą) a tematem jej pracy była literatura łagrowa w latach 1939 - 1989.

Co mnie uderzyło to niesamowite opanowanie i spokój w każdej wypowiedzi, na jaką trafiłam. Można ją było zobaczyć w dokumencie "Mgła". Wśród wszystkich kobiet, jakie występowały w tym dokumencie ona była wyjątkowa. Pewna siebie, delikatnie dobierała słowa, wypowiadała się zwięźle, ale i na temat. Miała w sobie pewien majestat. Nigdy nie było żadnej kontrowersji (w każdym razie z taką się nie spotkałam), starała się znaleźć złoty środek i być ponadto. To ona czytała nazwiska ofiar na pierwszych rządowych uroczystościach i to ona w każdym razie na początku starała się być rzecznikiem rodzin ofiar póki nie została zakrzyczana przez wiadomo kogo. W tym roku dała wywiad do GW, znajdujący się pod tym linkiem.

Przy okazji, gdy na YT szukałam jakichkolwiek wywiadów z panią doktor dowiedziałam się, że w opozycji do Federacji Rodzin Katyńskich powstało Stowarzyszenie Rodzina Katyńska w Warszawie (oczywiście założone po 10 kwietnia) . No przyznam założyciel się postarał i wymyślił domenę najbardziej oczywista z oczywistych. Tak, więc potencjalny poszukiwacz "prawdy" trafi do nich a nie do tamtych. Samą Sariusz - Skąpską oskarża się iż jest córką ubeka co moim zdaniem nie ma kompletnie znaczenia skoro i tak czy siak jej krewni w Katyniu zginęli. Tak więc nie wiem czemu ma zaszkodzić sprawie Katyńskiej, gdyby działała na szkodę tej społeczności już dawno by tym prezesem nie była. Ale prawica lubi grzebać w życiorysach. I było finalnie całkiem śmiesznie gdy okazało się, że Merkelowej krewni sprzątali u jakiegoś bogacza w Łodzi a dziadek walczył w armii Hallera. Ot taki psikus :3


Obsługiwane przez usługę Blogger.